Specjalnie dla naszych czytelników, przez najbliższe dni prezentować będziemy relacje z naszej wizyty na torze Misano Adriatico podczas rundy Motocyklowych Mistrzostw Świata. Choć przepustki na paddock miałyśmy tylko na dwa dni, emocji na torze jak i pSpecjalnie dla naszych czytelników, przez najbliższe dni prezentować będziemy relacje z naszej wizyty na torze Misano Adriatico podczas rundy Motocyklowych Mistrzostw Świata. Choć przepustki na paddock miałyśmy tylko na dwa dni, emocji na torze jak i poza nim nie brakowało. A więc… zaczynamy od czwartku.
Wszystko zaczęło się, rzecz jasna, od podróży. A ta łatwa nie była — planowałyśmy pokonać prawie 1500 km w maksymalnie piętnaście godzin, jednak jechałyśmy około trzech więcej — oczywiście z postojami. Problemów jednak już podczas drogi nie zabrakło — w nocy ze środy na czwartek (tj. z 2-giego na 3-ciego września), około stu kilometrów od Monachium, coś dziwnego zaczęło dziać się z naszym samochodem. Zaczął się niemiłosiernie trząść, tak, jak gdyby jechało się po wybojach, ale wielu pewnie wie, że po niemieckich autostradach jeździ się zupełnie inaczej. „Na szczęście” okazało się, że to tylko ciśnienie w kołach nie było odpowiednie, jednak, co ciekawe, sprawdzałyśmy je przed wyjazdem i wszystko było w porządku.
Do Misano Adriatico dojechałyśmy około godziny dziesiątej w czwartek. Trochę czasu zajęło nam znalezienie centrum akredytacyjnego, w którym miałyśmy odebrać przepustki na paddock od Teamu Scot. Podobnie jak w Brnie od Fiat Yamahy, tak i tu do swojej dyspozycji na zapleczu miałyśmy „tylko” czwartek i piątek. Dojazd do ów centrum był nieco dziwnie oznakowany, ale udało się. Okazało się, że ten punkt to nie żaden budynek, salon samochodowy czy inny hotel, ale po prostu dwa postawione obok siebie duże namioty ogrodowe! Na szczęście tu obyło się bez komplikacji — dałyśmy swoje paszporty i od ręki otrzymałyśmy wejściówki, razem z naklejką na szybę samochodu, która upoważnia nas do wjazdu na jeden z parkingów, który mieścił się bardzo blisko toru.
Choć w hotelu miałyśmy się zameldować dopiero o 12tej, to już o 11:30 byłyśmy rozpakowane. Trzeba było jeszcze się jakoś „ogarnąć” po podróży, coś zjeść i na tor. Dojazd na sam obiekt również nie był najlepiej oznakowany, co nieco mnie zdziwiło. W końcu jakoś udało się dotrzeć i stanąć autem blisko wejścia na paddock. I tu kolejne zdziwienie — przed wejściem na zaplecze stało bardzo dużo ludzi, którzy mieli nadzieje, że ktoś odsprzeda im swoje wejściówki. Niektóre osoby widziałam zarówno gdy wchodziłam (około godziny 13-tej) jak i wtedy, gdy wychodziłam (18-ta). Jeden facet próbował odkupić od nas passy już w chwili, gdy tylko je odebrałyśmy w centrum akredytacyjnym. My oczywiście się nie zgodziłyśmy — musiałyśmy je w piątek oddać, a poza tym, według mnie, takich rzeczy się nie sprzedaje.
W końcu weszłyśmy na paddock, który wydał się o wiele większy niż ten w Czechach, ale może to tylko takie wrażenie. Obeszłyśmy całe zaplecze Motocyklowych Mistrzostw Świata i nie minęło sporo czasu, jak spotkałyśmy pierwszego zawodnika — Juliana Simona. Lider klasyfikacji generalnej klasy 125cc oczywiście dał mi swój autograf i zrobił sobie ze mną zdjęcie. W tym momencie ukrop był straszny — ponad trzydzieści pięć stopni i zero wiatru! Pot lał się ze wszystkich. Już trzy minuty później zatrzymałam jadącego na skuterze Sandro Cortese, którego wcześniej widziałyśmy, jak je lunch. Niemiec, podczas rundy w Brnie kilkukrotnie gdy nas widział, to nam machał, a teraz kiedy tylko dałam mu moje zdjęcie z nim właśnie z Czech, od razu rozpoznał kiedy je wykonano. Zaraz obok #11 pojawił się z kolei Loris Capirossi. Włoch także podpisał mi się na zdjęciu, a kiedy poprosiłam go o jedną wspólną fotkę, powiedział do mnie: „Wskakuj na mój skuter”. Jak powiedział, tak zrobiłam.
Po kolejnych dziesięciu minutach natknęłyśmy się na Mikę Kallio, który tu w Misano, podobnie jak w połowie sierpnia w Brnie, pojawiał się przed nami praktycznie co chwilę. Fin z lewej, nagle z prawej, po chwili rozmawia z innym zawodnikiem, by po pięciu minutach minąć nas na skuterze. Przed swoim domem wyścigowym siedział z kolei Lukas Pesek. Słońce jednak było tak mocne, że przez chwilę zastanawiałam się, czy to aby na pewno nasz południowy sąsiad. Okazało się, że nie pomyliłam go z nikim, więc po zapytaniu czy mogę przeszkodzić, podeszłam, a on dał swój autograf i zrobił sobie ze mną jedno zdjęcie. W międzyczasie zauważyłam także, że #52 ma na prawym przedramieniu wytatuowany swój numer startowy. Po chwili udało nam się zauważyć, jak jeden z mechaników Pramac Racing prowadzi pod jednostkę gościnną swojego zespołu motocykl Miki Kallio, który przez trzy rundy zastępował w fabrycznej ekipie Ducati Casey’a Stonera. Choć w Czechach poruszać się on musiał na skuterze z numerem #27 i napisem „Stoner”, o tyle w Misano zauważyłam pewien postęp — miał do swej dyspozycji „maszynę” z #36, ale wciąż widniało na niej nazwisko Australijczyka.
Od godziny czternastej, już po luchu, nastąpił prawdziwy „wysyp” zawodników. Najpierw spotkałyśmy Dani’ego Pedrosę, który wyglądał, jakby dopiero co przybył na tor. Na zdjęciu, co naprawdę zdarza się niezbyt często, Hiszpan jest uśmiechnięty. Chyba, że to tylko grymas na twarzy, bo staliśmy pod słońce… Po chwili natknęłyśmy się na Chrisa Vermeulena, jednak ten bardzo się gdzieś spieszył, gdyż nie zatrzymał się na skuterze, po czym krzyknął: „Sorry!”. Niestety Australijczyka do końca dnia nie spotkałyśmy. Miałam więc nadzieję, że uda się w piątek. Nie minęło pięć minut, a na skuterze ze swoim 2,5’letnim synem Riccardo „szalał” Capirossi. Kolejne dwie minuty i pojawił się Alvaro Bautista. Hiszpan miał niezły „ubaw”, gdy do podpisania dałam mu zdjęcie na którym próbuje po wyścigu w Czechach jechać na jednym kole. Jak to się skończyło — wszyscy zapewne pamiętają.
Po chwili udało nam się „dorwać” Thomasa Luthi’ego. Dosłownie kilka sekund później zobaczyłam jadące po paddocku BMW (modelu, niestety, nie znam), a w środku ogromną głowę. Pomyślałam — a kto to może być inny, jak nie Simoncelli? Okazało się, że to Włoch, którego głowa wraz z ogromną czupryną jest tak wielka, jakby nosił cały czas kask. Co ciekawe, w przeciwieństwie do Brna, tutaj w czwartek przejścia pomiędzy ciężarówkami zespołów nie były zagrodzone, więc można było podejść pod samo tylne wejście do boksów i podpatrzeć nieco, jak mechanicy np. składają motocykle. W międzyczasie zobaczyłam jadącego do swojego garażu Toni’ego Eliasa, więc postanowiłam poczekać. Chwilę to trwało, ale Hiszpan, dowiedziawszy się o moim oczekiwaniu od jednego z mechaników, wyszedł do nas na chwilę i bez problemu dał autograf. Przechodząc z kolei obok jednostek gościnnych różnych zespołów najpierw napotkałyśmy Aleixa Espargaro, a chwilę później Marco Melandri’ego. Pojawił się także Bradley Smith, a moment później jeden z gości, którzy stali obok mnie właśnie przy Brytyjczyku, dostał przysłowiowy „cynk” na komórkę i gdzieś pobiegł. Widziałyśmy, że udał się on w kierunku przyczep, gdzie śpią zawodnicy, więc postanowiłyśmy przyspieszyć kroku i pójść za nim. I opłaciło się — dosłownie przed naszymi nosami do swojego „domu” wskoczył Valentino Rossi. Obok nas ustawiła się mała grupka fanów, którzy także liczyli na spotkanie z #46. W międzyczasie zaczęło trochę kropić, więc kilka osób poszło, ale my wytrwale czekaliśmy. Po piętnastu, może dwudziestu minutach Włoch znów wyszedł ze swojej przyczepy. Wydawało się, że ucieknie przed nami drugą stroną, ale tak się nie stało. Zatrzymał się koło nas, a ja podałam mu do podpisania moje zdjęcia z nim z Brna. #46 zgodził się także na jedną fotkę, co bardzo mnie ucieszyło. Przez kolejne dwie minuty 30’latek rozdawał jeszcze autografy, po czym zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Zaraz jak weszłyśmy na paddock, a także około godziny piętnastej spotkałyśmy Roberto Locatelli’ego. Po kolejnych kilku minutach obok nas na skuterze pojawił się Dani Pedrosa ze swoim mentorem Alberto Puigiem, a także Karel Abraham. Następnie znów udałyśmy się w okolice ciężarówek zespołów, gdzie zauważyłyśmy Colina Edwardsa. Kolejnych dziesięć minut i po zawołaniu Nicky’ego Haydena, jadącego obok nas na tradycyjnym środku lokomocji na paddocku — skuterze, ten oczywiście zgodził się na krótką „sesję zdjęciową” z fanami i rozdanie kilku autografów. Tuż obok dojrzałam Andreę Dovizioso, a po chwili jadącego na… nie, nie na skuterze a na rowerze — Sergio Gadeę. O godzinie siedemnastej miała się z kolei rozpocząć konferencja prasowa, która w ostatniej chwili została przeniesiona z centrum prasowego do znajdującego się nieopodal budynku. O ile w Czechach na jej zakończenie czekało naprawdę niewiele osób (właściwie poza nami było jeszcze dwóch facetów), o tyle tu ustawił się niemały tłum. Tuż przed wejściem zatrzymałam Alexa de Angelisa, który, gdy wyciągałam jego zdjęcia z segregatora, powtarzał tylko: „Szybko, szybko, szybko”. Na zdjęcie z nim przed konferencją nie było już czasu, ale udało się po niej. O ile wszyscy wychodzący zawodnicy rozdali autografy i zrobili sobie zdjęcia z fanami (niestety, nie udało mi się zrobić zdjęcia z Lorenzo, ale mam na osłodę dwie z nim z Brna), o tyle nim wyszedł Valentino Rossi ochroniarze zaczęli ustawiać barierki. Tym razem Włoch uciekł nam spod nosa (wystarczyło stać dwa metry bliżej, a udałoby się zdobyć podpis #46), by udać się do jednostki gościnnej Fiat Yamahy. Tam, co ciekawe, odbyła się specjalna „konferencja” z udziałem dzieci, które mogły zadawać Mistrzowi różne pytania. Także i tym razem przed hospitality 30’latek rozdał kilka autografów i znów uciekł nam spod nosa.
Na koniec dnia jeszcze raz natknęłyśmy się na Bradley’a Smitha, który dopiero co skończył wówczas trening na kolarzówce. Jeszcze tylko kilka fotografii i trzeba było udać się do hotelu — mimo, że na paddocku spędziłyśmy około sześciu godzin, przez upał byłyśmy wykończone. Na szczęście do swej dyspozycji miałyśmy także cały piątek. A na relację z tegoż dnia zapraszamy już wkrótce…
PS. Serdecznie zapraszamy do naszej galerii, gdzie znajdą Państwo nasze zdjęcia z Misano Adriatico. Fotki pojawiać się będą chronologicznie razem z każdodniowymi relacjami, a szukać ich można pod tym linkiem