Home / MotoGP / Relacja z GP Jerez: Jak to było naprawdę…

Relacja z GP Jerez: Jak to było naprawdę…

          Mówi się, że południowa krew jest gorąca, a mieszkańcy krajów śródziemnomorskich wiedzą najlepiej, co to znaczy dobra impreza i niepohamowany temperament. Postanowiłem przekonać

          Mówi się, że południowa krew jest gorąca, a mieszkańcy krajów śródziemnomorskich wiedzą najlepiej, co to znaczy dobra impreza i niepohamowany temperament. Postanowiłem przekonać się na własnej skórze, co takiego czeka przybysza z zimnej i zaśnieżonej Polski podczas hiszpańskiej rundy Moto Grand Prix.

          Sobotni poranek zapowiadał bezdeszczowy i bardzo ciepły dzień. Termometr pokazujący temperaturę ponad 20-tu stopni Celsjusza niczym nie przypominał tego, co można było zobaczyć za oknami polskich domów, gdzie słupek rtęci nie mógł przebić się do strefy dodatnich temperatur. Po dniu spędzonym na zwiedzaniu zabytków Sewilli wyruszyliśmy do jaskini lwa — Jerez de la Frontera. Nieduża miejscowość położona 100 kilometrów od Sewilli jest jednym z większych miast jednego z regionów Hiszpanii — Andaluzji. Cały rok 200 tysięcy mieszkańców Jerez prowadzi sielskie życie, doglądając winorośli, z których tłoczy się potem słynne ‘sherry’. Imitacje byków, które można spotkać w wielu miejscach, na wzgórzach, bądź zwykłych ulicznych rondach, przypominało skąd pochodzi ‘brandy de Jerez’.

Kierunek: Jerez

          Już na kilka dni przed samą Grand Prix prasa i telewizja nakręcała atmosferę reklamując całą imprezę. Niemało informacji można było znaleźć nawet w znanym nam ‘Metropolu’, gdzie wiele miejsca poświęcano „złotemu dziecku Hiszpanii” — Danielu Pedrosie. Wszyscy hiszpańscy fani motocykli (a jest ich przynajmniej tylu, co u nas fanów piłki nożnej) wiedzieli, że Jerez de la Frontera będzie miejscem, w którym trzeba po prostu być. Już na trasie z Sewilli do Jerez atmosfera była tak gęsta, że można ją było ciąć nożem. Na każdym moście nad autostradą, nawet na poboczach, ludzie machali flagami Hiszpanii. Samochody przyozdobione gadżetami kierowców i teamów MotoGP, a w szczególności Valentino Rossiego, jechały tylko w jednym kierunku… do Jerez. A obok naszego autokaru przejeżdżało coraz więcej jednośladów. Serca zaczynały nam bić szybciej, a adrenalina zastępowała krew, cel podróży zbliżał się nieubłaganie. Nie zraziła nas nawet sytuacja, gdzie autobus, którym jechaliśmy zepsuł się, a następny, który po nas przyjechał, najnormalniej zapomniał ‘po drodze’ zostawić nas w Jerez.

          Nie planując noclegu i nie wiedząc co zrobić z bagażami, postanowiliśmy pozostawić tobołki w zwykłych szafkach na kłódki na dworcu kolejowym. Biorąc do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy wyruszyliśmy na podbój miasta. Po szybkim zaopatrzeniu się w piwo i Red Bulle podążyliśmy w stronę centrum. Raz po raz przejeżdżały obok nas skutery, motocykle i quady. Nie do opisania jest hałas jaki robiły motocykle pozbawione wydechów, których właściciele ‘podnosili obroty silnika’ do granic możliwości. Grupka kilku quadów, wykorzystując postój na czerwonych światłach, podgrzała swoje opony i zadymiła wszystko dookoła. A wszystko to obok policjantów, którzy najspokojniej w świecie kierowali ruchem i wskazywali drogę zagubionym w tym chaosie samochodziarzom.

Bezsenna noc w Jerez

          Gdy dotarliśmy na Avenida Alcalde Alvaro Domecq, główną ulicę Jerez, wielkie party już trwało. Specjalnie dla stunterów zorganizowano miejsce gdzie mogli poświrować na swoich maszynach. Całość okalały wypełnione po brzegi trybuny, gdzie rozentuzjazmowani Hiszpanie wyli z radości i bili brawo co lepszym ‘wheelie’, ’stoppie’ i ’endo. Można było również zobaczyć gamę innych tricków, ale ich nazw zupełnie nie znam. Niektórzy znajdywali wygodne miejsca siedzące na słupach z rozkładem autobusów, inni wspinali się wysoko na drzewa i pociągając piwko oglądali cały spektakl. Po ‘stuncie’ postanowiliśmy sprawdzić, co jeszcze ma nam do zaoferowania Jerez.

          Kilkadziesiąt metrów dalej tętniło życiem prawdziwe serce dzisiejszej imprezy. Trzy usytuowane obok siebie dyskoteki nie mogły oczywiście pomieścić wszystkich przybyszów, więc party przeniosło się na ulicę. Tu i ówdzie można było znaleźć alternatywne imprezy gdzie wokół podłączonych do samochodu olbrzymich głośników tańczono i palono gumy. Co krok stały najnowsze kawy, cebeery, suzi, dukaty, yamaszki a wszyscy przechodzili obok nich z należytym szacunkiem. Co chwila na każdym placu, skwerku i deptaku rozbrzmiewał ryk motocykli. Jedni gazowali maszyny w rytm muzyki, inni stawali za tylnym kołem łapiąc na swoje ubranie i twarz kawałki palonej gumy. Wszędzie czuć było zapach spalin i zchajcowanych opon, z których kłębiły się chmury dymu.

          W okolicach godziny drugiej tłum na ulicach zaczął rzednąć. My również poczuliśmy pierwsze oznaki zmęczenia, więc postanowiliśmy schować się w jakimś klubie i odpocząć. Po chwili relaksu i małych tańcach przy zupełnie nieznanych nam hiszpańskich piosenkach wróciliśmy na główną aleję. Ku naszemu zdumieniu na ulicy pojawiło się jeszcze więcej ludzi niż było wcześniej. Teraz przebijanie się przez tłum był naprawdę ciężkie, więc po krótkim rekonesansie przycupnęliśmy na jednym ze skwerków. Aby nie dać się ogarniającej chęci snu zaczęliśmy zwiedzać ‘odnogi’ głównej ulicy gdzie było niemniej hałaśliwie i ciekawie. Zaopatrzeni w hot-dogi z hiszpańską kiełbasą chorizo (co ciekawe do kupienia była również wersja z najprawdziwszą kaszanką!) zaczęliśmy poszukiwania baru gdzie o godzinie 5 rano mogli zaserwować nam kawę. Nasze poszukiwania trwały do 7 rano, kiedy to wreszcie znaleźliśmy mała kafejkę, która chwilę wcześniej otworzyła dla klientów swoje włości.

Wstaje nowy dzień

          Nafaszerowani kawą i drożdżówkami z czekoladą wyruszyliśmy w stronę toru Circuito de Jerez. Po drodze spotkaliśmy skuterowicza, któremu zabrakło benzyny i po „obrzuceniu mięsem” swojej maszyny zmuszony był pchać ją do najbliższej stacji Repsola. Zaliczyliśmy również rundkę rzucania się z Hiszpanami pomarańczami z rosnących na ulicach drzew….w Polsce można to robić co najwyżej kasztanami :)
          Słońce leniwie zaczynało wychodzić zza horyzontu i oświetlało nam drogę. Gdy znaleźliśmy się już na wylotówce na tor zaczęliśmy łapać ’stopa’. Po niedługiej chwili udało się. Niestety po ujechaniu zaledwie 2 kilometrów w ciągu godziny zdesperowani tak jak nasi Hiszpańscy koledzy postanowiliśmy zaufać naszym nogom i pokonać dystans na piechotę. Maszerując wzdłuż sznurka samochodów, będąc mijanym nie przez setki, ale tysiące motocykli, kierowaliśmy się na widoczną już z daleka, usytuowaną w środku toru wieżę Tio Pepe. Po niecałych dwóch godzinach dotarliśmy wreszcie do upragnionego miejsca.

          Ryk maszyn MotoGP dobiegający z toru był już dużo głośniejszy od tego z motocykli pozbawionych wydechów, który słyszeliśmy dzień wcześniej. Kolejny cel: kasy biletowe. Jeśli miałbym ich szukać bez pytania ludzi o drogę, jestem pewien, że nigdy bym ich nie znalazł. Stare, pordzewiałe budynki, pamiętające zapewne pierwsze lata toru wybudowanego 1985 roku, dalece odbiegały od naszego wyobrażenia o właściwym wyglądzie punktów sprzedaży biletów. Widocznie czas w tym miejscu się zatrzymał. Bilety kupione, więc uderzamy na tor!

Circuito de Jerez

          Pierwszego kierowcę jakiego ukradkiem zobaczyliśmy na torze był prezenter Eurosportu – Randy Mamola. Amerykanin przewoził na Ducati zwycięzcę konkursu, którego nagrodą była właśnie przejażdżka z sympatycznym Randym. Wszystko wskazywało na to, że czekał nas bój o dobre miejsca siedzące, bo wyglądało na to, że zapowiadane 130 tysięcy kibiców już od białego rana koczowało na torze. Takie opcje jak siedzenia na toy-toyach czy wygrzebane w ziemi siedziska na pionowej górce nie do końca nas zadowalały. Nie było miejsca żeby wcisnąć nawet szpilki, lecz cierpliwość się opłaciła. Tuż przy zakręcie ‘Peluqui’ udało nam się wypatrzeć wolny metr kwadratowy ziemi. To wystarczyło aby w miarę wygodnie usiąść i odpocząć po kilkunastokilometrowym ‘spacerku’ na tor.

          Wokół słychać było trąby i hałas dziwnych małych silników. Po bliższym zorientowaniu się co to takiego okazało się, ze były to silniki od pił łańcuchowych lub kosiarek, pozbawione niepotrzebnych łańcuchów i ostrzy. Właściciele tak długo nimi kręcili aż wyczerpywała się benzyna. Naszą uwagę zwrócił również świński łeb zatknięty na ogrodzeniu. Czyżby miał to być wyraz antypatii Hiszpanów do Rossiego? Jednak paskudztwo to było małe a tor ogromny. Miejsce do siedzenia było wymarzone, bo widzieliśmy pięć przedostatnich zakrętów. Nie pozostawało nam nic innego jak tylko czekać na rozpoczęcie się igrzysk.

Wyścigi

          Jak przebiegały wyścigi każdy mógł obejrzeć w telewizorze. W klasach 125cc i 250cc triumfowali Hiszpanie (Alvaro Bautista i Jorge Lorenzo). Fajerwerki jakie odpalono po ich zwycięstwach były niewyobrażalnie głośne, a radość na trybunach nieposkromiona. Publiczność czekała już tylko na zwycięstwo ich pupila – Daniela Pedrosy.
Wszyscy ci, którzy spali albo piknikowali w czasie wyścigów niższych klas teraz w pełnym skupieniu obserwowali start maszyn „klasy królewskiej”.
          I wystartowali! Pierwszy zakręt Expo ’92 i…….nieoczekiwanie dla wszystkich Toni Elias zderza się z mistrzem świata Valentino Rossim, powodując, że Włoch ląduje w żwirze. Chwila konsternacji na trybunach……..Hiszpanie nie wiedzą czyja żółta maszyna leży poza torem. Zbliżenie kamery na Rossiego i jego Yamahę i wszystkie trybuny wybuchają szaloną radością. Zawodnicy dojeżdżają do naszej sekcji zakrętów, nikt nie siedzi, wszyscy stoją i biją brawo najlepszym motocyklistom na świecie. Chwilę potem osamotniony Rossi goni stawkę i próbuje łapać punkty do klasyfikacji generalnej. Mimo, iż szanse na zwycięstwo w tym wyścigu są już żadne, ‘Doktor’ otrzymuje od wszystkich należyte dla mistrza świata oklaski.
Po dwóch okrążeniach do boksów zjeżdża inny faworyt gospodarzy — Sete Gibernau. Trwająca od zeszłego sezonu zła passa Hiszpana nie opuszcza go.
Po tym jak debiutant w klasie MotoGP Daniel Pedrosa wysuwa się na drugą pozycję, zebrani na trybunach kibice w skupieniu wypatrywali jak ich pupil podąża najlepszą drogą do pierwszego w karierze sukcesu. Całą fiestę popsuł im jednak Loris Capirossi. Włoch dosiadający Ducati, uporał się z 20-latkiem i to on został zwycięzcą otwierającej sezon Grand Prix Hiszpanii.
          Niestety nie otworzono ogrodzeń i nie było szalonego biegu kibiców pod podium. Pozostało tylko oglądanie radości Capirossiego na telebimie i zasmuconych twarzy Hiszpanów na trybunach.

          Dobiegła końca przygoda z Grand Prix w Jerez. Kilka pamiątkowych fotek z toru, koszulka z napisem „Jerez 2006” będą długo przypominały całe to szaleństwo, którego udało nam się być uczestnikami. Organizacja po wyścigu pozostawiała wiele do życzenia. Droga powrotna do miasta była podobnie koszmarna jak ta w stronę toru. Mimo to, mając w pamięci przebyte przygody, nie zważaliśmy na drobne przeciwności. Grand Prix Hiszpanii jest czymś, co każdy powinien zobaczyć i przeżyć na własnej skórze. Esencja motocyklowego szaleństwa w najlepszym wydaniu!

Una carrera en Espańa es inolvidable y el ambiente incomparable! Adiós!

Jerez 2006

tekst i zdjęcia: Adrian Hortyński

AUTOR: Redakcja

Dodaj komentarz

Twój adres email nie będzie opublikowany. Wymagane pola oznaczone są gwiazdką *

*

Niniejsza strona internetowa korzysta z plików cookie. Pozostając na tej stronie wyrażasz zgodę na korzystanie z plików cookie. Dowiedz się więcej w Polityce prywatności.
135 zapytań w 1,310 sek