Często myślę o swoich podróżach i szukam tego jednego dnia, tej jednej chwili, tego jednego okresu z mojego świadomego życia – choć, muszę przyznać, to po prostu króciutkie okresy zawierające się w jednym zbiorze tychże okresów, najczęściej podobnych do siebie: gdy postanawiam myć się codziennie, włosy i zarost skracać po trzy długości golarką elektryczną, prasować sweter i eleganckie, stonowane koszule, czy używać drogich perfum – który był w moim życiu w drodze najważniejszy i po głowie chodzą mi przeróżne momenty z mojego życia, o których nie pisałem.
Przypomina mi się szesnastoletni chłopak z Cockerem i Stereophonic na słuchawkach, jadący na 11 konnym motocyklu w mroźne dni, w dobrej, czarnej Modece, ale zwykłych butach, puszczających zimno rękawiczkach i tylko ochraniaczach na kolana i golenie (i późniejsze nieprzespane noce przez przewiane mięśnie i stawy). Przypominają mi się półdługie włosy i odkładanie każdego grosza na paliwo – raz nawet zatarłem silnik, bo żal mi było pięćdziesięciu złotych na olej – wolałem zawsze gdzieś pojechać. A wtedy motocykl był całym moim światem: raz byłem starym harleyowcem, gdy usiadłem bliżej baku i wlokłem się przepisowo, po okolicznych miejscowościach, a innym razem miałem ścigacza, gdy owiewkę spuszczałem niżej i siadałem na tylnym siedzeniu, by opuścić korepetycje z angielskiego i pobić chociaż o kilometr rekord prędkości.
Przypomina mi się ta piosenka, „Maybe Tomorrow”, która była wtedy ze mną wszędzie. Wtedy, gdy nie mogłem zapiąć gaci z zimna na granicy Słowackiej w zerowych temperaturach podczas wagarów w czasach licealnych i wtedy, gdy stałem pod jedną z tych drewnianych wiat na podhalańskich zadupiach w deszczu i planowałem, że już, zaraz pojadę w prawdziwą podróż, tylko zdobędę się na większą odwagę. Była też ze mną wtedy, gdy podczas mroźnych zim czytałem o jeszcze większych popaprańcach ode mnie, którzy te okresy bycia w drodze wydłużali do nieskończonych wtedy dla mnie rozmiarów; była wtedy, gdy na wiosnę spałem po raz pierwszy w życiu w tanim namiocie koło domu i się strasznie bałem, chociaż nikomu o tym potem nie powiedziałem i była ze mną wtedy, gdy jako siedemnastolatek zrobiłem około 1300 kilometrów do domu nad morzem i z powrotem.
Myślę wciąż o tej jednej chwili, w ten kolejny, mroźny, dziwny wieczór i widzę więcej: siebie w wieku osiemnastu lat, przeraźliwy strach przed pierwszą, prawdziwie samotną podróżą bez określonego celu i to, jak odpadał mi wtedy źle przywiązany namiot i bolał tyłek, bo cały czas odkręcającą się szybę wsadziłem na tylne siedzenie, a kupowane w wielkim stresie i zmęczeniu papierosy gdzieś na wschodzie Polski zalały mi energy drinki. Przypomniałem sobie nawet, jak brudna była moja twarz i ręce w drodze i jak wstydziłem się wtedy tego, ale wieczorem, po ukąszeniu przez przynajmniej 10 komarów za Białymstokiem siedziałem sam na czyichś polach i paliłem jedynego ocalałego papierosa. Wyobraźcie sobie tamten moment: pierwsza prawdziwa noc na dziko i ja sam na polach. Nie miałem pojęcia o byciu w drodze – nie wziąłem wtedy nawet karimaty i pół nocy miałem nieprzespaną. Nikomu wcześniej o tym nie mówiłem. Następnego dnia był morderczy rajd, ponad 17 godzin w drodze. Będę pamiętał tamten dzień do końca życia, z trzepiącym się motocyklem od prędkości, nieładującym kablem do telefonu, bez nawigacji, bólem karku i zmęczenia. Nie był to jednak TEN moment. To był dopiero początek.
Piłem piwo przy minusowych temperaturach zimą w samochodzie odwiedzając Bratysławę, Budapeszt, Wiedeń i Pragę w dwa dni, czy jedząc rybę nad morzem przy stojącym obok czarnym streetfighterze, dwieście pięćdziesiątce. Byłem samochodem w Rumunii i nawet w Paryżu, gdzie miałem wielkie szczęście odwiedzić jeszcze raz Francję, po nieudanym ataku na Afrykę w 2016 roku na dostarczonym chińskim Junaku 125, a w wakacje 2018 zaliczyłem najdłuższą podróż w swoim życiu, docierając aż do Barcelony na turystycznym BMW.
Miałem szosówki, turystyka, małego sporta i nawet cruisera 700ccm, który budził rano mieszkańców sąsiedniego bloku i przerywał lekcje na uniwersytecie; zrobiłem przynajmniej 10 tysięcy kilometrów motocyklem w deszczu, miałem dwa wypadki w Polsce, jeden w Niemczech, ale przede wszystkim spotkałem mnóstwo życzliwych ludzi na swojej drodze, którzy nie zmienili mnie bezpośrednio, ale przyczynili się w całej tej kupie moich wariackich przygód do zmiany siebie.
Przypominam sobie to wszystko i cały czas myślę o tym jednym dniu, tej jednej chwili, która była dla mnie najważniejsza w tym zbiorze okresów bycia w drodze i w końcu dociera do mnie ta chwila, ten jeden moment.
Chwilą, którą będę pamiętał do końca życia, którą będę opowiadał swoim wnukom, której nie żałuję i co więcej, z której jestem dumny (bo chwila ta ukazuje idealnie mnie – jest wariacka, z pozoru na wpół dojrzała, ale wywołuje zawsze uśmiech, cudowne wspomnienia i wewnętrzne zmiany), to jeden krótki wieczór z końcówki lata 2016 roku, gdy spałem dokładnie w tych samych polach, które namalował Vincent van Gogh w lipcu 1890 roku, w Auvers-sur-Oise.
To był trzeci dzień w siodle, miałem na sobie brązowe trzewiki, czarne rurki, i czarną skórę. Popołudnie francuskimi ekspresówkami zaczynało tracić ostatnie tchnięcia dnia. Aura zrobiła się ponura, niebo wściekle granatowe. Nie czarne, tylko właśnie granatowe, co wywoływało we mnie przejmującą ciekawość, i ten rodzaj adrenaliny, jakbym miał odkryć zaraz jakąś tajemnicę. Gdy dojechałem do Auvers, wieś wydała mi się prawie całkowicie opustoszała – pewnie ze względu na porę. Wjechałem od dziwnej strony, bo od razu za znakiem zorientowałem się, że minąłem przecież jeden z obrazów – kościół w Auvers. Potem, odpuszczając zwiedzanie wsi (co nastąpiło potem), wjechałem stromą drogą na samą górę, nie wiedząc uprzednio, że znajduje się tam cmentarz i słynne pola. W ogóle samo miejsce jest przedziwne: cała wieś to ciasne uliczki i zbite domy, a za tą dróżką płaska, duża przestrzeń wynurzająca się z lasów.
Spędziłem tam więcej czasu niż powinienem, bo zaczęło robić się zimno, a ciemno było już zupełnie. Postanowiłem jeszcze zobaczyć gospodę Ravoux, gdzie zmarł Vincent i dom Paula Gacheta, aż w końcu zorientowałem się, że pora szukać noclegu. Tu miałem utrudnione zadanie, ponieważ wtedy internet był jeszcze drogi i skończyły mi się pieniądze na telefonie. Kluczyłem po całym Auvers i nie mogłem znaleźć nic, wzrastała też frustracja, bo wiedziałem, że tego dnia nie skontaktuję się z rodziną.
Po kluczeniu dobrą godzinę, do głowy na dobry nocleg przyszły mi tylko „Pola pszenicy z krukami”. Było już późno, cholernie zimno, więc pomysł uznałem za dobry.
Wjechałem główną ścieżką tych pól motocyklem, jak leci, na wyłączonych światłach. Na końcu pól ciężko było znaleźć równy teren, a ponadto było tak zimno, że złamałem stelaże od namiotu. Tamta noc zapadła mi właśnie najbardziej w pamięć: daleko od domu, z połamanymi stelażami, nikt nie wie o tym, gdzie jestem; przed sobą kawałek szmaty, pod którą będę spał w temperaturach spadających prawie do zera, ale jednak szczęśliwy! Byłem szczęśliwy, w śmiesznej bandanie założonej na głowie jak to robią starsze babcie, z dwoma piwami i brudnym, przemarzniętym tyłkiem.
To jestem cały ja – jutro znów włożę koszulę i płaszcz, spędzając cały dzień w drodze, w pracy, słuchając opowiadań dziesiątek ludzi i spotkam się też pewnie niedługo z Tobą – jak zobaczysz, że mam głupawkę, to znaczy, że przypomniałem sobie, że srałem kiedyś w przydrożnych krzakach daleko od domu i spałem na gołej ziemi w śmiesznej chuście wiele kilometrów stąd, na jednym z najsłynniejszych obrazów w historii sztuki.
I wiesz co? Wtedy pomyśl, proszę, że życie jest zbyt krótkie, żeby być zbyt poważnym. Każdy przecież ma swój obraz i przydrożne krzaki, w których się załatwił paląc papierosa, gwiżdżąc z uśmiechem.
Bardzo fajny artykuł. Z zaciekawieniem przeczytalem caly i jestem pod wrazeniem odwagi. Sam marzylem o samotnych podrozach motocyklowych ( i motorowerowych :)) ale nigdy nie mialem dosc odwagi i samozaparcia…
Pozdrawiam :)
Świetny tekst:-) aż przypomniały mi się takie chwile, które zawsze będę wspominał:-)
Dla mnie to tekst raczej z gatunku literackiej fikcji niż opis rzeczywistych wydarzeń. Nie wątpię, że niektóre opisane przez autora chwile miały naprawdę miejsce ale są one moim zdaniem wymieszane z literacką fikcją. Autor ma smykałkę pisarską i dodatkowo lubi jeszcze motocykle więc połączył obie te rzeczy i spróbował swoich sił w roli pisarza. Jako motocyklistka-praktyk trochę nie mogę zrozumieć kilku spraw:
1/ jak w samym środku Francji pod koniec lata 2016 mogło być tak zimno że cyt.”było tak zimno, że złamałem stelaże od namiotu” – moim zdaniem fikcja literacka
2/ który normalny „motocyklista wyprawowy” wyjeżdżając w trasę ubrałby się w „czarne rurki”. Autor jako szesnastolatek na 11-konnym motorku ubierał się lepiej cyt. „w dobrej, czarnej Modece, ale zwykłych butach, puszczających zimno rękawiczkach i tylko ochraniaczach na kolana i golenie” – moim zdaniem fikcja literacka
3/ Nazywanie cruiserem motocykla o poj. 700 cm3 to lekka nadinterpretacja wyrazu „cruiser” – jest to raczej cruiserek lub mini-cruiser. W naszym towarzystwie motocykl o takiej maleńkiej pojemności nazywany jest motocyklem dziewczęcym. Dlaczego dorosły facet jeździ na Junaku 125 cm3 i „atakuje nim Afrykę” ?? Naprawdę dziwne.
Oceniając więc autora z pozycji jego przyszłego pisania „reportaży z podróży” musi bardziej przykładać się do istotnych „detali opowieści” a mniej skupiać na artystycznym opisie otaczającej go przyrody (fascynacja Reymontem ?), czy erudycją w temacie sztuk pięknych. Prosiłabym też o mniej wulgaryzmów (sra..e w krzakach) bo mnie osobiście one zniesmaczają bardzo i są lekką rysą na tym mini „reportażu”. Gratuluję autorowi tekstu i popieram ten kierunek literatury – reportaże z „podróży” :-)))
Katarzyno, zwykle nie odpisuję na takie komentarze, ale nie spodziewałem się aż tak dużego, całkiem nieuzasadnionego hejtu. Nie pozdrawiam, ale zanim tego nie zrobię, pozwolę sobie na odpowiedź na Twoją ignorancję (tak trzeba nazwać Twoje „argumenty”).
Zanim jeszcze zacznę tego nie robić, chcę Ci dać dobrą radę: przygotuj się wcześniej do merytoryczności, zanim zaczniesz w sposób zawoalowany, pseudo konstruktywny kogoś obrażać. Tak właśnie się poczułem, gdy zarzuciłaś mi kłamstwo, a tego nienawidzę.
Najgorsze jest to, że wystarczyło przewinąć stronę troszeczkę niżej i wejść na link do mojego bloga, na którym piszę od 7 lat. Są tam opisy z podróży, czy informacja na temat wydanej książki – wystarczyło przed hejtem sprawdzić kogo chcesz obrażać. Koleżanko, nie pisz 7 lat, po co? Spróbuj wydać cokolwiek, nie mówię już absolutnie o książce. :)
1) Nie widzę w tym nic dziwnego. Pomijam już odwołanie do mojego bloga, ale chiński namiot za 120 złotych, po 5 latach użytkowania, w ubitym gruncie i temperaturach w nocy spadających do 5 stopni (wtedy we Francji tak było, w dzień koło 12) to nic nie nieprawdopodobnego. Absurdalny argument, pokazujący chęć niekonstruktywnej krytyki. Zastanowia mnie tylko z jakiego powodu.
2) Nie jestem „motocyklistą wyprawowym” (który motocyklista-podróżnik użyłby takiego zwrotu?) w takim znaczeniu, w jakim, dziewczyno, myślisz. Nie znasz mnie, no i skąd miałabyś znać, ale wiedz, że podróż dla mnie to nie tylko (chociaż, przyznaję, czasami też) drogi motocykl powyżej 700cm3 (te mniejsze są tylko dla dziewczyn!), opłacone hotele, 200-300 km w jeden dzień i zwiedzanie i jedzenie w dobrych knajpach – tak jak mówię, zdarzają mi się takie podróże, między innymi w poprzednie wakacje do Barcelony na BMW F650 (też babski, według Ciebie motocykl, chociaż średnio dziennie 600+) – ale kwintesencją podróży i chyba też prawdziwego życia, jest dla mnie przywdzianie się w skórę, zwykłe spodnie i palenie fajek popijając je piwem w polach z rozbitym na dziko namiotem zdala od domu. Co to oznacza w kontekście Ciebie, napiszę na końcu. (Ta podróż jest opisana na przykład na blogu ze zdjęciami, mam nadzieję, że nie muszę Ci udowadniać prawdziwości własnych zdjęć i tekstu).
3) Te kilka zdań sprawiły, że opadły mi ręce. Nie myślę może, że jesteś głupia, ale uważam że żyjesz może w hermetycznej grupie ludzi jeżdżących motocyklami. Nie wiem jak odnieść się do tak bezsensownego wpisu, dałem sobie facepalma i zaśmiałem się ponuro. Nie będę mówił o dziesiątkach tysięcy motocyklistów na przykład w kwietniowej Częstochowie, nie będę mówił mówił o otwartych ludziach, którzy przeżyli więcej na motocyklu niż Ty (jestem pewien, że zaliczam się do tej grupy). „Motocykl dziewczęcy” pokazuje poziom już nie tej dyskusji, ale Twojej osoby.
Co do opisów przyrody Reymonta – naprawdę nisko mnie cenisz, co utwierdza mnie w przekonaniu, że pisałaś świadomy hejt i że prawdopodobnie nie masz też dużej wiedzy w dziedzinie literatury. „Chłopi”, mimo, że rozgrywają się w klimatach wiejskich, nie składają się z niezwykle upojnych, na poły metafizycznych opisów przyrody.
Prośba o brak wulgaryzmów pokazuje również, że nie przebywasz za często w gronie motocyklistów i że nie czytasz dobrej prozy.
I te „reportaże z „podróży” „…
Wszystko jest prawdziwe – gdy sobie to uzmysłowisz, zrobi Ci się bardzo, bardzo głupio.
Podsumowując – po co kogoś krytykować, tylko dlatego, że się tego nie przeżyło? Z tego składa się życie i rozwój cywilizacji – gdy ktoś mówił jednostkom, że tego nie można, one udowadniały, że jest zupełnie odwrotnie. To, że Ty uważasz, że pojechanie do Afryki w rurkach na 125, złamanie stelaży przy niskich temperaturach, objechanie pół Europy samochodem i motocyklem czy wydanie książki jest niemożliwe, pokazuje Twoją ignorancję i brak DOŚWIADCZENIA.
Następnym razem upewnij się kogo obrażasz i błagam Cię, chociaż nie szanuję – NIE MIERZ INNYCH SWOJĄ MIARĄ.
Nie pozdrawiam i proszę o przeprosiny pod tym postem.
Drogi Wiilku :
Po pierwsze – mój komentarz nie był żadnym hejtem. Przedstawiłam tylko swoje, subiektywne zdanie. Jeśli jesteś przyzwyczajony tylko do bardzo słodkich komentarzy własnych wyczynów to zrozum, że są ludzie na których one nie robią aż tak wielkiego wrażenia. Nie nabzdyczaj się tak bardzo jeśli ktoś podda w wątpliwość to co przeczytał.
Po drugie – strasznie mi naubliżałeś za mój niewinny tekst :-(( Ja w swoim Ci nie ubliżałam Ci ani razu. Twój wpis to hejt 100 procentowy a nie merytoryczna, spokojna i wyważona odpowiedź. Wyluzuj :-))
Po trzecie – nic o mnie nie wiesz, więc nie dziel motocyklistów na lepszy i gorszy sort. No chyba że masz taki wewnętrzny przymus – to voilà. Nie mam zamiaru jak małe dziecko przelicytowywać się z Tobą o to ile za jednym razem przejechałam w siodle, kto z nas jest bardziej doświadczonym motocyklistom a kto mniej. Na razie mój rekord to podróż z Gdańska do Luxemburga „jednym ciągiem” z postojami tylko na siusiu, tankowanie, papieroska. Sam sobie policz ile to jest kilometrów bo mnie się nie chce.
Podsumowując – wyczuwam w Tobie artystyczną duszę i dlatego jesteś tak bardzo wyczulony na jakąkolwiek (nawet zupełnie niewinną) krytykę Twoich dokonań. Zapewniam Cię, że to rozumiem. Mój wpis nie był żadnym hejtem wobec Ciebie. Miałam tylko kilka wątpliwości i to wszystko. Wyjaśniłeś je w tej lub innej formie i jest OK. Pozdrawiam Cię serdecznie bo każdy podkreślam KAŻDY kto jeździ motocyklem z taką pasją i miłością jak robisz to Ty zasługuje na szacunek. Jestem pewna, że gdybyśmy poznali się w realu to byśmy się polubili. Życzę Ci wielu, wielu przygód i nawijaj tyle kilometrów ile tylko zdołasz bo to jest po prostu piękne uczucie.
Czy Ty dalej nie rozumiesz, że „artystyczna dusza” nie ma nic wspólnego z zarzuceniem komuś kłamstwa?
Ja jestem pewien, że po tej rozmowie byśmy się nie polubili. Skończyłem z Tobą rozmawiać, czekam tylko cały czas na przeprosiny.
Zarzucanie komuś kłamstwa to jedno a mówienie o fikcji literackiej to drugie. Tym wpisem pokazałeś że mimo wszystko jednak brak Ci klasy. Przepraszać Cię nie mam zamiaru ale nie chowam urazy. Jak to kiedyś powiedział Linda w jednym z kultowych filmów ” nie chce mi się z Tobą gadać”. Trzymaj się ciepło i nawijaj kilometry a potem to opisz i bądź sam dla siebie twardzielem-bohaterem. Brawo Ty :-))
Chciałem już wcześniej skrytykować komentarz Katarzyny ale jakoś się czasowo nie spięło. Uważam, że nawet jeśli historia byłaby minimalnie naciągana (czego nie zakładam) to autor miałby do tego prawo. Tego typu teksty są rzadkimi perełkami gdzie autor chce się podzielić bardzo osobistymi odczuciami. Pozwala nam to spojrzeć na motocyklizm z zupełnie innej strony – dalekiej od sportowej a jednocześnie nadal jak Marc Marquez szukając limitów i własnych ograniczeń. Wielkie dzięki Panie @wiilk za ten tekst bo przypomniałeś mi co skłoniło mnie do zakupu własnego jednośladu. Komentarz Katarzyny odebrany trochę zbyt osobiście ale jestem w stanie to zrozumieć – gdy się totalnie uzewnętrzniasz a ktoś zarzuca Ci kłamstwo. Z pewnością się tego nie spodziewałeś. Pozdrawiam i liczę na kolejne teksty w tej konwencji :)