Czasem gdy jestem zupełnie sam myślę o tym jak wszystko się zmienia. Najpierw się buntujesz, rządzi Tobą niepohamowany gniew. Rzucasz się na wszystkie strony, pragniesz wyłamać się z tego wiru, okazujesz wszystkim swoją złość, nienawiść i niechęć.
Jesteś wtedy buntownikiem, twardym doświadczonym mężczyzną chcącym zmienić chociaż część tego co Cię otacza. Staczasz się jednak coraz bardziej bo nie chcesz odejść, ale nie chcesz jednak żyć też utartym schematem większości. Chlejesz, palisz, dosięgasz dna gdy przez chwilę wydawało Ci się że musnąłeś świadomość wygranej.
To sprowadza Cię do sytuacji, że nagle zatrzymujesz się, patrzysz na wszystko z boku. Nie buntujesz się już, nie czujesz gniewu. Czujesz tylko niewyobrażalną tęsknotę, niezrozumiały smutek. Wyszedłeś z wiru. Jesteś teraz jednak bardzo starym człowiekiem, który żałuje pewnych rzeczy w życiu, który nie dowiedział się dlaczego się buntował ale pogodził się z tym.
Gdy minie tęsknota i smutek, pojawia się znikąd spokój. Tak błogi spokój jakiego nigdy nie czułeś.
Jesteś teraz małym dzieckiem które weszło na wysokie wzgórze, pokryte bujną trawą. Kładziesz się na niej rozpościerając szeroko ręce i nogi po czym zamykasz oczy. Zaczynasz marzyć. Głęboko, świadomie, jak nigdy wcześniej. I wiecie co? Potem wstaję i znów zamieniam się w młodego butnego mężczyznę z papierosem który chce o swoją wizję walczyć.
Wiem jednak że później znowu będę starcem, a później znowu wyjdę na wysokie wzgórze by pomarzyć. I to jest moje przekleństwo.
Ja mam marzenia, oczekiwania i cele bardzo duże.
Wiem że jestem w stosunku siebie za surowy. Wiem też jednocześnie, że nigdy z nich nie zrezygnuję. Znam siebie na tyle, że skłamałbym jeśli powiedziałbym że chwile mnie nie cieszą. Owszem, pewne cieszą, ale są straszliwie ulotne. To mnie dobija. Próbowałem być bardzo dobrym człowiekiem, cieszącym się każdą chwilą, lecz nie da się tak na dłuższą metę.
Pamiętam szczególnie jeden dzień, gdy wsiadłem na motocykl.
Płakałem. Szczerze płakałem w duszy, jak dziecko, jak osoba nawrócona, jak osoba która zdarła z siebie fałsz, brzydząca się złem. Tak się wtedy czułem. Jednocześnie wspaniale i tak kurewsko źle, że z trudem powstrzymywałem się, by nie wybuchnąć głośnym, dziecinnym płaczem gdy brałem każdego bezdomnego jakiego spotkałem za ramię, wchodziłem z nim do sklepu by czuł się normalnym człowiekiem.
Rozmawiałem z każdym, by nie czuł się odrzucony. Kupowałem im wszystko co chcieli. Jeśli nawet widziałem śpiącego samotnego człowieka na ławce w znoszonej niebieskiej koszuli, wychudłej, zarośniętej twarzy – budziłem go. Nasłuchałem się rzeczy które normalnie przełykam i dalej udaję doświadczonego mężczyznę z twarzą pooraną bruzdami, smaganą wiatrem, wykrzywiając twarz z każdym kolejnym odpalonym papierosem.
Wtedy jednak poczułem się bezbronny. Poczułem się dzieckiem.
Ale nie leżałem na wzgórzu i nie marzyłem wtedy. Byłem równy braciom którym spotkałem. Chciałem wtedy utożsamiać się z każdym pokrzywdzonym Rimbaudowskim dzieckiem patrzącym na świeże chleby zza szyby, wiedząc że bez pomocy czeka mnie śmierć. Zapamiętam na zawsze słowa jednego mężczyzny, którego zbudziłem koło teatru Słowackiego. Podniósł się lekko, popatrzyły na mnie niebieskie oczy starca.
Powiedział:
-Nigdy Cię nie zapomnę
(„If I want to whistle – I whistle” – fragment)