Poprzednie części możesz znaleźć poniżej:
Dzień 2: Od sadu za Dreznem do cichej wsi przed Koln
Dzień 1: Kraków za Drezno
Dziś w nocy
Opis z trzeciego dnia podróży.
Dzień wcześniej zabrałem się z tej góry, śpiąc dobrze, koło 7 godzin. Wyleciałem po jakimś czasie na Eupen, w Belgii, co było dla mnie wtedy miłą niespodzianką. Myślałem, że Belgia to naród podobny po prostu do Niemców, mówiący po francusku ( w Eupen dziwny dialekt niemieckiego), ale jakże się myliłem. Są trochę ciemniejsi od Niemców i mają zupełnie inną kulturę oraz usposobienie. Usiadłem przed knajpką, dziwiąc się, czemu jeszcze zamknięte wszystko, potem sobie uświadomiłem, że mamy już inny czas. Czekając na otwarcie, obserwowałem i słuchałem ludzi. Dosłownie wszyscy uśmiechnięci, nigdzie im się nie spieszy, witają się ze wszystkimi, nawet ze mną. Tak było w całej Belgii i bardzo miło ją wspominam. Zamówiłem dwa duże kebaby, orientując się, że w kuchni jest jej 15/16 letnia długowłosa córka ( mieszkali tam, stąd wiem). Zerkała na mnie cały czas, a gdy wychodziłem najedzony kebsem za 6 euro (drugiego wziąłem na wynos), wyszła przed kebabiarnię coś tam niby przy aucie porobić – urocza sytuacja, wyjeżdżając żegnany jej wzrokiem.
Na początek plusy, więc dla równowagi musiało być gorzej. Strasznie zimno tu lato teraz, październik w Polsce jest cieplejszy. 400 na 550 kilometrów cały czas padało, aż nie mogłem w to uwierzyć, ale normalny deszcz leciałem dalej, natomiast nic nie mogłem poradzić na dwie burze – jedna przeczekana na przystanku, druga pod drzewem w środku miasta, z innymi turystami. 30 kilometrów przed Auvers 2 kreski paliwa zamieniły się momentalnie w jedną, aż w końcu kontrolka zaczęła migać. Nigdzie nie mogłem znaleźć stacji. Ostatnia, jaką widziałem, była z 10 kilometrów za mną. Zdecydowałem się jechać, w razie padnięcia motocykla – myślałem – zatrzymam kogoś i skoczę z nim na stację, albo w ostateczności zadzwonię po taksówkę, żeby mi dowiozła paliwo. Zostawało jeszcze pchanie motocykla.
Po jakichś 10 kilometrach wiejskich dróg, jechania 60km/h na 5 biegu, znalazłem malutką stacyjkę, bez żadnej budki. Była to stacja automatyczna, podlegająca chyba Inter Marche. Nie czytała mojej Visy, chociaż robiłem wszystko zgodnie ze wskazówkami. Cały czas miałem dobry nastrój i nie przejmowałem się tym zbytnio. Postanowiłem jechać dalej. I trudno, najwyżej ostatni kawałek pójdę na nogach, nic mi się nie stanie.
Dekoncentrowała jednak jazda z migającą rezerwą. Po 10 kilometrach, gdy zobaczyłem drugą taką samą stację, nie chciałem już ryzykować i wiedząc, że i tak nie odczyta mojej karty, zjechałem. Czekałem z 5 minut, aż na to pustkowie przyjechał ciemnej karnacji mężczyzna w renault. Podszedłem pod jego samochód i po krótkiej konwersacji, wytłumaczeniu, na czym polega problem, zgodził mi się zatankować motocykl swoją kartą -w zamian za to dałem mu pieniądze. Paliwa było za 12 euro, ale dałem mu 20, chociaż nie miał jak rozmienić. Porozmawialiśmy trochę, pośmialiśmy się, życzyliśmy sobie dobrej drogi i rozjechaliśmy się. Było po 19, chłód coraz bardziej odczuwalny. Nadciągały chmury. W pierwszym odruchu lekko się zmartwiłem, bo chciałem pooglądać wioskę, lecz zaraz sobie pomyślałem:
– Hej, przecież przy takiej pogodzie malował Vincent swoje pola.
Dojechałem do Auvers-sur-Oise. Nie zobaczyłem początkowo znaku, skrytego za gęstymi drzewami. Poczułem się wtedy już melancholijnie. Tymi ulicami chodził van Gogh. Na niektóre drzewa patrzył, o niektóre mury, np. kościelne, na pewno się opierał. Zjazd na słynny kościół w Auvers pokazał mi się dość szybko po prawej stronie. Prawie go przejechałem. Miałem go minąć, ale tak dobrze znałem go z obrazu, że momentalnie zawróciłem. Inaczej to sobie wyobrażałem. Myślałem, że kościół łączy się z polami, a cała wioska jest płaska. Do kościoła wiodła jednak bardzo wąska, kręta dróżka, która wiła się za nim jakieś 500 metrów w górę, wyrzucając w końcu na plac, parking przedcmentarny.
Cmentarzyk bardzo mały, niedaleko pól, które tak kochał. Niewiele osób wie, że van Gogh został pochowany w innym miejscu, przez księdza z innej wioski. Ksiądz z Auvers odmówił pochówku, ponieważ istniało podejrzenie samobójstwa. Vincent leżał w nędznym grobie, w trumnie, który zrobił dla niego miejscowy znajomy, a został przeniesiony w grób, który widzimy dziś, dopiero w 1905, za sprawą wdowy po bracie Vincenta, Theo – Joanny.
Podszedłem do plakatu, przedstawiającego położenie grobu Vincenta, a później do największej bramy. Okazało się, że jest zamknięta. Było po 20, myślałem, że cmentarz może jest zamykany. Nie spojrzałem na małe drzwiczki 5 metrów dalej, sądząc, że też na pewno są zamknięte. Nie zamierzałem jednak odpuścić. Zobaczyłem jakieś 50 metrów ode mnie ławkę, przez którą chciałem się wspiąć za mury. Po drugiej stronie muru stał wysoki nagrobek, więc mógłbym również wrócić. I prawie przeskoczyłem przez ten mur, gdyby nie dziwne odgłosy dochodzące mnie z oddali. Zszedłem z ławki i poszedłem znów do wejścia na cmentarz, żeby nie budzić podejrzeń i nacisnąłem od niechcenia te malutki drzwiczki, które okazały się otwarte. Dlaczego główna brama była zamknięta, tego nie mogę zrozumieć.
Po spędzeniu chwili z Vincentem i Theo, mając świadomość, że metr, dwa metry pod mną leży mój ukochany mistrz, wydała mi się strasznie transcendentna, jeśli zakładamy, że metafizyka istnieje. Poczułem się melancholijnie, spoważniałem, nagle zrobiłem się wrażliwy, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. Czułem się dobrze. Poszedłem wreszcie w pola. Choć było już po żniwach, poznałem je od razu. Obok nich stoi obraz. W miejscu, w którym ja stoję, stał Vincent, w swoim słomianym kapeluszu, w swojej znoszonej, brudnej, niebieskiej marynarce i nieodłącznej fajce, rozlatujących się butach. Kruki tam są do dziś. Siadłem na rozdrożu dróg i spaliłem kilka papierosów, zagłębiając się w moje prywatne myśli, siedząc nieruchomo, patrząc tylko na pola. Nic więcej. Tak minęło mi z pół godziny.
Nie chcąc odpuścić zwiedzania, pojechałem później do domu Ravoux, parku van Gogha i domu dr Gacheta.
Ravoux był już zamknięty ( nie patrzyłem na czas) ale zrobiłem zdjęcie pokoju od tyłu domu, który został nienaruszony od jego śmierci. Sam zastanawiałem się nad pięknem prostoty takiego życia. Pociąga mnie czyste piękno zawarte w prostych rzeczach – to też jest dla mnie poezja. Jego styl życia jest dla mnie piękny i mój styl życia w drodze jest dla mnie piękny.
Kilka miejsc zostało surowych jak za jego życia i tylko do nich będę tu jeszcze przyjeżdżał. Reszta Auvers jest skomercjalizowana, zarabiająca na turystach, co mnie zupełnie nie pociąga. Patrzę na zegarek, po 22, ciemno w cholerę. I teraz zaczęły się schody.
Zaczęło się od tego, że padł internet i telefon. Poszła kasa, roaming tu bardzo drogi, żadne pakiety nie obowiazują – 2.44 za mb. Myślę sobie – to nic, luz, następnego dnia pojadę na stację i będzie okej. Włóczyłem się po mieście, szukając dobre pół godziny noclegu. Z marnym skutkiem. No i przyszły mi do głowy.. pola w Auvers, bo jazda dalej przy 5 stopniach nie ma sensu. Tam naprawdę było tak zimno.
To był chyba najbardziej ekstremalny i najbardziej emocjonalny nocleg na dziko w moim życiu. Tam w te pola nie można było wjeżdżać, ale wjechałem motocyklem aż pod las. Nie powinienem, ale alternatywą był tylko cmentarz. Chciałem się rozbić po ciemku, ale ziemia tak ubita, że poszła druga rzecz – stelaże od namiotu. Złamały się. Myślę sobie – aa, nie w takich sytuacjach człowiek sobie radził, będę spał przykryty płachtą po prostu. Wytrzymam tę podróż, nawet przy 4-5 stopniach w nocy, są też hotele. Założyłem na bazę namiotu pokrowiec na namiot, te warstwę wierzchnią, nadmuchałem materac i tak wbiłem się tam, w tę kupę materiału, w śpiwór, nie dając rodzinie znaku, że żyję. Następnego dnia miała nastąpić inna historia, ale od tamtej chwili, patrząc na obraz „Pole pszenicy z krukami”, oprócz emocji targanych Vincentem, samotności, pasji tworzenia i życia, metafory, prywatnej, niemalże iluzorycznej więzi łączącej mnie i zmarłego 126 lat temu człowieka – będę też widział na nim siebie, śpiącego w tle, żyjącego prawdziwie kilka dni w roku.
Więcej na: wiilk.blogspot.com
Moto widać, bagaże widać, kask widać.
Nie widać motocyklisty i jego stroju.
Czy aby strój jest odpowiedni to zaplanowanej wyprawy?
Coś za często marznie nasz bohater.
Hej.
Byłem cały ubrany. Pod kask bandana zakrywająca nos, uszy, usta i szyję. Ciepłe, rękawiczki, podcieplane, do tego często jednorazówki pod spód. Gruba kurtka skórzana na wystarczyła, pod nią nawet 3 koszulki i sweter, 2 pary spodni, i nakolanniki od kolana po kostki.
Śpij w temperaturze 5 stopni, jedź 600 km w lodowatym wietrze i deszczu, potem pogadamy. :)
Pozdrawiam
Taki to urok, raz jedziesz w goretexie i ciągnie chłodem a następnego dnia w samej koszulce bo praży.
Apropos van Gogha ( na blogu już się udzielałem ).
Biorąc do ręki największy brukowiec w Polsce tj. Fakt, zauważyłem krótką wzmiankę o tym, jak Holender oddał swoje ucho niejakiej Gabrielle Berlatier.
Zaraz pod artykulikiem spojrzałem na nagi tors pani lekkich obyczajów, tym samym łącząc sztukę wyższą ze sztuką niższą, mezalians idealny w dzisiejszych czasach :D
Van Gogh oddał ucho (obciął sobie część małżowiny usznej, nie całe ucho, jak się powszechnie sądzi) prostytutce imie imieniem Rachel/Rachela. Według różnych źródeł miała 16-18 lat.
Co sobie obciął to on sam jedyny wie.
Lepiej Panie powiedz, gdzie się Pan teraz znajdujesz i co robisz.
No Wilk gdzie jesteś? Nic nie piszesz? Wydoiłeś cały pakiet internetowy w roamingu ;-)
No właśnie miałem pisać, czy go jacyś długobrodzi nie zatrzymali po drodze.
Coś długa ta przerwa, żeby nie było problemów.
Fajna relacja i podróż. Lubię takie klimaty. No, może nie licząc deszczu.
Wyczuwalnym jednak zgrzytem w tej relacji jest połączenie Twojego środowiska naturalnego, jak to nazywasz, i uzależnienia od nawigacji. Nie zgodzę się z twierdzeniem, że nie da się. I choć muszę zaznaczyć, że od jakiegoś czasu sam również korzystam z nawigacji ze zwykłego lenistwa, wiem, że można się bez niej obejść nie nadkładając wiele czasu. Ba, znam człowieka, z którym trochę już wspólnie kilometrów nawinęliśmy, który do tej pory nawigacji nie dotknął. Przed każdą podróżą robi sobie itenerer, zapisuje na kartce numery dróg, kierunki. Mapa ze sciągawką na tankbag i jazda. Kiedyś, gdzieś w Rumunii zdarzyło się, że zrównał się ze mną i pokazując palcem najpierw na swoją mapę, potem ręką gdzieś za siebie dał do zrozumienia, że chyba źle jedziemy. I owszem, źle jechaliśmy. Spojrzałem na navi i kazała zawrócić. Zareagował dosłownie natychmiast widząc, że nie skręciłem. A byliśmy w samym środku jakiejś czarnej dziury, usianej cygańskimi chatkami ze znaczkami mercedesa na dachach.
Nie wiem jak Ty, ale ja musiałem wobec tego przyznać, że można podróżować bez navi. Jestem po prostu zbyt leniwy, i nie wystarczająco uważny, żeby jej nie zabrać. Jak się okazało w tym konkretnym przypadku, jestem czasem zbyt leniwy i niewystarczająco uważny nawet na navi ;) Co do omijania płatnych odcinków – zdarzyło mi się, że navi wyprowadziło mnie wprost na taki odcinek, pomimo mojego zastrzeżenia. Może lekko przebudowano rozjazd, może się przywiesiła. Nie wiem.
Tak czy inaczej szacun. Zwłaszcza za ten deszcz, bo ja bym sobie pewnie odpuścił.