Dokładnie 10 lat temu mistrzostwo MotoGP zdobył zawodnik, po którym wcześniej trudno byłoby się tego spodziewać, przynajmniej nie w tamtym pamiętnym sezonie 2007. Casey Stoner, bo o nim mowa, do perfekcji wykorzystywał mocne strony motocykla, jakie stworzyło Ducati, i został po raz pierwszy w karierze, mistrzem świata królewskiej klasy.
Było to ogromne zaskoczenie, bowiem Australijczyk miał jeszcze wtedy zdobywać doświadczenie u boku weterana wyścigów, Lorisa Capirossiego.
A jednak, nic z tych rzeczy. Stoner zaskoczył rywali już w pierwszym wyścigu, wygrywając na torze Losail w Katarze. Potem dołożył jeszcze siedem wygranych, aż w końcu stawka MotoGP udała się do Japonii. Na torze Motegi #27 nie musiał wygrać, ale musiał liczyć na odpowiednie wyniki rywali.
Tak też się stało: Stoner zajął szóstą pozycję, ale że zwycięstwo – po raz ostatni w karierze – odniósł jego zespołowy partner, Loris Capirossi, Valentino Rossi był zaledwie 13, a Dani Pedrosa nawet nie ukończył wyścigu, Australijczyk powiększył przewagę w klasyfikacji generalnej na tyle, by już na trzy wyścigi przed końcem sezonu zapewnić sobie mistrzostwo świata.
Potem Stoner, pewny tytułu, wygrał jeszcze dwa razy, kończąc fenomenalny sezon niebotycznym wręcz wynikiem 367 punktów, 125 punktów przed Danim Pedrosą.
Pamiętam, ze ciut zaspałem, a potem już został mi do obejrzenia Rossi wylatujący w żwir, pierwsze w sezonie zwycięstwo Capirexa i Stoner z mechanikami na podium :)